Czy Polacy zasługują na niepodległość?

RAFAŁ A. ZIEMKIEWICZ

Zrodlo: Rzeczpospolita Plus - Minus

Na pytanie zadane w tytule każdy Polak bez namysłu odpowie twierdząco, dziwiąc się, jak w ogóle można je zadawać. Jeśli jednak zapytać, dlaczego - najpewniej usłyszymy tylko o Sierpniu, Westerplatte czy Monte Cassino.

Dla międzynarodowej polityki nie jest to jednak żaden argument. Z punktu widzenia potęg rządzących światem na niepodległość zasługują tylko te narody, które potrafią zbudować państwo skuteczne i stabilne, gwarantujące ład i porządek, obliczalne w podejmowanych działaniach. Nikt nie kwestionował nigdy suwerenności Czech, mimo iż ostatnie niepodległościowe wystąpienia zbrojne miały tam miejsce u zarania wojny trzydziestoletniej; żadne natomiast krwawe ofiary Palestyńczyków dopóty nie przekonają świata do ich racji, dopóki widać gołym okiem, że niepodległa Palestyna stałaby się szybko krajem chaosu i azylem międzynarodówki terrorystycznej. Ze zbliżonych powodów Europa przez cały wiek XIX odmawiała prawa do niepodległości Polsce.

Pytanie postawione w tytule jest więc pytaniem o to, czy przez lata, które upłynęły od odzyskania niepodległości i ustanowienia demokracji, wykazaliśmy się, jako naród, zdolnością utworzenia państwa spełniającego streszczone wyżej wymagania.

Pełzający socjalizm

Pod tym względem dwanaście lat polskiej niepodległości napawa wielkim niepokojem. Sukcesy w transformacji gospodarczej, które zyskały nam uznanie świata, skupiły się głównie na początku dekady lat 90. i były skutkiem przedsięwzięć dwóch gabinetów - ostatniego rządu komunistycznego Mieczysława Rakowskiego oraz pierwszego niekomunistycznego Tadeusza Mazowieckiego.

Z dzisiejszego punktu widzenia te dwa gabinety jawią się jako sprawcy wielkiego skoku, mimo fatalnego w skutkach zaniechania reprywatyzacji i rozwleczenia prywatyzacji. Potem z każdym rokiem determinacja w dążeniu do normalności słabła, aż przerodziła się w bezwstydnie artykułowaną tęsknotę za peerelowskim "czy się stoi, czy się leży", która legła u podstaw wyborczych sukcesów Aleksandra Kwaśniewskiego, SLD i Samoobrony.

Już około roku 1993 rozpoczął się w Polsce długotrwały okres "pełzającego socjalizmu" - stopniowego psucia rynku, mnożenia barier przed przedsiębiorczością i odstępowania od ekonomicznego zdrowego rozsądku. Pod naciskiem obdarowanych nadmiernymi przywilejami związków zawodowych, pod władzą mnożącej się żywiołowo biurokracji, przy utracie z oczu dalekosiężnych celów, przesłoniętych partykularnymi interesami partyjnych aparatów i grup interesu, krok po kroku cofamy się do PRL.

W niektórych dziedzinach powrót ten prawie się dokonał - np. ustawa o działalności gospodarczej przyjęta przez rząd Buzka stanowi wielki krok do tyłu w porównaniu z analogiczną ustawą rządu Rakowskiego. W tych dziedzinach natomiast, które - jak polityka pieniężna - wciąż się recydywie PRL opierają, zawdzięczać to możemy tylko determinacji wąskich środowisk czy wręcz pojedynczych osób.

Owoce pierwszych reformatorskich posunięć przejedzono, kolejnych reform wtedy, gdy był na nie odpowiedni czas, zaniechano, by nie narażać się na utratę poparcia wyborców. Skutkiem jest wysokie bezrobocie i kryzys finansów państwa, które bez zdecydowanych działań naprawczych przerodzić się muszą w najbliższych latach w długotrwały kryzys systemowy. Władza obecna wydaje się jednak do podjęcia takich działań niezdolna; liczącej się opozycji, która by mogła ją w tym zastąpić, ani znaku na horyzoncie.

Parytet rządzi

Kłopotów bieżących - kryzysu finansów państwa i spowolnienia wzrostu gospodarczego - przynajmniej nie da się nie dostrzegać. Są one jednak mniej niepokojące niż to, iż w ciągu minionego dwunastolecia kolejne rządy konsekwentnie rezygnują z inwestowania w przyszłość na rzecz korzyści doraźnych. Oglądając Polskę z zewnątrz, chłodnym okiem, trudno nie stwierdzić, że jest ona rządzona nader krótkowzrocznie i przejada posiadane kapitały oraz zaciągane kredyty, sztucznie podtrzymując konsumpcję na poziomie znacznie wyższym niż w innych krajach o zbliżonym PKB na mieszkańca.

Brak poważnego zainteresowania przyszłością, brak nawet ogólnej świadomości wyzwań, jakie ona niesie, doraźność i partykularyzm wszelkich działań wspólne są całej naszej klasie politycznej. Nie widać tu mężów stanu, mających jakąś wizję przyszłości i zdolnych prowadzić ku niej naród; raczej gromadę miernot, które naród przed sobą pędzi w kierunku całkowicie przypadkowym.

Podmiotem władzy stały się organizacje, które z uprzejmości zwie się w Polsce partiami, choć stosowniejsze byłoby słowo sitwa. Nie trzeba długo udowadniać, że sitwy te kierują się instynktem właściwym najprymitywniejszym organizmom żywym: jeść i rosnąć. Starają się o zdobycie jak największych wpływów i obsadzenie swoimi ludźmi jak największej liczby stanowisk, ponieważ to daje im siłę. Ustawodawstwo, terminy wyborów, ordynacje - wszystko to podporządkowywane jest prywacie. W żargonie polityki zadomowiło się nieprzetłumaczalne na inne języki "realizowanie parytetu", oznaczające zasadę dzielenia wpływów pomiędzy dogadujące się ze sobą partie.

Partyjno-biurokratyczny nowotwór

Coraz to kolejne obszary życia publicznego są opanowywane przez złośliwy nowotwór partyjniactwa i przemieniane w łup władzy. Łupem są stanowiska w gospodarce i budżetowe pieniądze, wsiąkające w bagno podejrzanych funduszów, agencji i fundacji. Łupem są stołki w administracji publicznej, którą, aby było czym wynagradzać partyjne klientele, rozdęto do rozmiarów niespotykanych nawet w krajach uchodzących za wyjątkowo zbiurokratyzowane. Łupem są samorządy i gminne spółki, łupem uczyniono kasy chorych etc. Partyjno-biurokratyczny nowotwór wysysa soki życiowe z państwa, doprowadzając je do stanu, który najstosowniej będzie określić mianem puchliny gnilnej.

Elita polityczna, jaką zdołała Polska wyłonić po dwunastu latach demokracji, jest niestabilna, politycy przechodzą z partii do partii stadami, jak jelenie porzucające wyjedzone żerowiska, są niekompetentni i wyobcowani ze społeczeństwa. Nie będąc zdolnymi do przezwyciężania partykularyzmów w imię dobra wspólnego, potrafią jednak zgodnie dbać o przywileje swojej kasty. Zawarowanie w konstytucji ordynacji proporcjonalnej i wyłączności partii w zgłaszaniu kandydatów do legislatywy w znacznym stopniu wyrwało te ostatnie spod społecznej kontroli, uprzywilejowując partyjne centrale, natomiast zgodne współdziałanie w zastępowaniu mechanizmów rynkowych niejasnymi układami prywatno-państwowymi pozwala zachować i poszerzać partyjne latyfundia i umacniać system politycznego klientyzmu.

Krytyka elity politycznej stała się w Polsce powszechna i sprawia wrażenie tyleż łatwej, co jałowej - jednak prawdziwe nieszczęście stanowi to, iż politycy nasi reprezentatywni są dla ogółu społeczeństwa. Pięćdziesięciolecie demoralizacji, utrata elit i przyzwyczajenie do absurdów "realnego socjalizmu" wywarły na przeciętnego Polaka fatalny wpływ, który w demokracji, paradoksalnie, został wzmocniony.

Zacięta rywalizacja o polityczne wpływy doprowadziła bowiem do licytacji lewicy z prawicą w schlebianiu najbardziej prymitywnym poglądom i najniższym instynktom. Zachowania dla społeczeństwa zgubne, naganne, zawstydzające nas w oczach krajów cywilizowanych nie doczekają się publicznego potępienia, przeciwnie, politycy zawzięcie utwierdzają swych wyborców w przekonaniu, że są super i należy im się wszystko bez żadnego własnego wysiłku, na cudzy koszt. Dbają też, aby Polak przypadkiem nie poczuł się winnym swoich problemów, podsuwając mu rozmaitych "onych", od Żydów i masonów poczynając, a kończąc na obcym kapitale, potomkach kamieniczników i "pazernym klerze". Przeciętny Polak z każdym rokiem żyje wskutek tego w coraz głębszym przeświadczeniu, że dzieje mu się straszliwa, niezasłużona krzywda.

W deprawowaniu ogółu uczestniczą media, schlebiające rozbezczelnionemu prymitywowi w pogoni za "oglądalnością"; nie odważa mu się przeciwstawiać nawet Kościół, który po wybuchu antyklerykalizmu w ubiegłej dekadzie woli nie narażać się na utratę reszty wpływów w społeczeństwie.

Patologia "sprawiedliwości społecznej"

Tymczasem Polska cierpi na niewyobrażalną w krajach cywilizowanych akceptację dla złodziejstwa i cwaniactwa oraz postępujący zanik poczucia przyzwoitości. Przychodzi to tym łatwiej, że Polaka rozgrzesza przekonanie o nieuczciwości władzy oraz swoiście pojmowana "sprawiedliwość społeczna", wedle której ubogiemu i skrzywdzonemu kraść wolno, a za ubogich i skrzywdzonych uważają się u nas wszyscy.

Każda niemal dziedzina życia publicznego została trwale nacechowana patologią; sprawy nagłaśniane od czasu do czasu, jak symbioza służby zdrowia z biznesem pogrzebowym czy powszechne wymuszanie łapówek podczas egzaminów na prawo jazdy to wierzchołek góry lodowej. W Polsce nie jest niczym dziwnym publiczny szpital zamieniony w prywatny folwark ordynatora ani pracownik naukowy żyjący z korepetycji kamuflujących łapówkę za życzliwsze spojrzenie na kandydata podczas egzaminu. Policjanci dorabiają sobie jako akwizytorzy pomocy drogowej lub prywatni ochroniarze, taksówkarz bez żenady zawyża za kurs, sklepikarz nie doważa lub przestemplowuje daty ważności na nieświeżych produktach, pracownik okrada pracodawcę, a pracodawca pracownika - kto tylko ma możliwość zakombinować, czyni to bez żenady i poczucia winy, od wiceministra finansów, który wpisał do ustawy cwane ścieżki omijania podatku, by teraz świetnie żyć z "doradztwa podatkowego", po wyśmiewanego już w dudkowych skeczach hydraulika, który pękniętą rurkę wymienia tak długo, aż zamówimy "usługę prywatną".

Gangsterski targ

W tej ogólnej demoralizacji najgroźniejszą z chorób wydaje się zanik w społeczeństwie poczucia dobra wspólnego. Polacy, obdarowani nagle niepodległym państwem wskutek niezrozumiałego dla nich porozumienia elit, okazują się niezdolni ów dar docenić. Do swego państwa mają stosunek podobny, jak pańszczyźniany chłop do pana - z jednej strony starają się od niego jak najwięcej wydębić, z drugiej, jak się tylko da, wywinąć z powinności. Państwo postrzegane jest jako dobro niczyje, wór pieniędzy pochodzących zawsze od kogo innego, z którego trzeba jak najwięcej wyrwać. Taka mentalność zmienia demokrację w gangsterski targ, w którym politycy roją się rozmaitym grupom społecznym jako ci, którzy "zagwarantują ich interesy" w odbywającym się na górze wielkim rozszabrowywaniu Rzeczypospolitej.

To właśnie brak u współczesnego Polaka poczucia dobra wspólnego jest przyczyną charakterystycznej polskiej niemożności. Żadna z kolejnych ekip od lat nie zdołała zreformować niczego, ponieważ nie miała odwagi narazić się któremuś z grupowych egoizmów. W przeciwieństwie do rządów zachodnich, które w sprawach dotyczących wspólnego losu czują za sobą milczącą mniejszość, w Polsce społeczeństwo przejawia swoisty odruch solidarności przeciwko państwu. Jeśli czegokolwiek zażądają górnicy, chłopi, kolejarze czy ktokolwiek, osiemdziesiąt procent respondentów przyzna im w sondażach rację, po prostu z niezdolności do zrozumienia, że takie żądania zaspokajane mogą być tylko kosztem ogółu.

Między Unią a Rosją

Wraz z kunktatorstwem polityków, pragnących zawsze ustawiać się z wiatrem niosącym ich ku władzy i jej apanażom, jest to istotną przyczyną, z której wszelkie niezbędne zmiany są odwlekane w nieskończoność. Nie jedyną, oczywiście - nie bez znaczenia jest mizerna jakość elit intelektualnych i powszechny brak szacunku dla fachowości oraz wykształcenia. Chłopek roztropek jest dla Polaka większym autorytetem niż profesor, być może dlatego, że profesora rzeczywiście mądrego trudno mu odróżnić od profesora z układu, jakich po półwieczu rządów PZPR pozostało sporo.

Możemy się pocieszać, że i tak wyglądamy lepiej niż większość państw postkomunistycznych. Słaba to jednak pociecha wobec tego, iż Polska jawi się światu jako partner z każdym rokiem coraz mniej atrakcyjny. Trudno się w tym stanie rzeczy dziwić Zachodowi, że maleje jego gotowość do włączenia w swe struktury kraju, który coraz mniej skrycie liczy na to, że to Europa, za swoje pieniądze, zrobi u nas wreszcie porządek ze wszystkim, czego sami Polacy uporządkować nie umieją. Po złych doświadczeniach ze wschodnimi landami Niemiec i w obliczu własnych problemów krajom UE trudno będzie przekonać do tego swych wyborców.

Problem zasadniczy polega na tym, że w tym punkcie świata, w którym leżymy, nie ma miejsca na twór przypominający swą niewydolnością i stopniem korupcji państwa afrykańskie lub latynoamerykańskie. Jeśli Zachód nabierze przekonania, że nie potrafimy się rządzić sami, i nie będzie miał ochoty nas tego uczyć, jedynym rozsądnym wyborem będzie dla jego przywódców zgoda, aby stabilizację w regionie pozostawić zawsze do tego gotowej i chętnej Rosji. -