Chociaż ziemia po polskiej stronie jest dwudziestokrotnie tańsza, nikt nie chce jej kupować
Drang nach Osten?

Ludowcy i prawica od dziesięciu lat straszą nas niemieckim zagrożeniem. Niebezpieczeństwo wydaje się poważne, skoro wszystkie polskie banki razem wzięte mają mniej pieniędzy niż piąty pod względem wielkości bank niemiecki. Niemal co tydzień dowiadujemy się o wykupie polskiej ziemi, polskiego przedsiębiorstwa, polskiej gazety. Na zdrowy rozum największe niemieckie uderzenie powinno mieć miejsce na Opolszczyźnie - gdzie żyje prawie milion polskich Niemców oraz na ziemi lubuskiej, skąd do Berlina jest zaledwie godzina jazdy samochodem.

Stolica zjednoczonych Niemiec to największy dziś plac budowlany Europy, a może i świata. Tylko przy samym Reichstagu pracuje na okrągło blisko czterdzieści wielkich dźwigów. Budowlany boom ze śródmieścia już dawno rozprzestrzenił się na peryferie i coraz szybciej zbliża się do naszej granicy. Od berlińskiej obwodnicy aż po Frankfurt nad Odrą modernizuje się autostradę, przy której w błyskawicznym tempie powstają budynki ze szkła i stali. Tam, gdzie jeszcze kilka lat temu pasły się krowy, stoją salony samochodowe, nowoczesne hotele, stacje benzynowe i przedstawicielstwa wielkich międzynarodowych koncernów.

Wszysto, jak nożem uciął, urywa się na Odrze. Po wschodniej, naszej stronie rzeki, krajobraz nie zmienił się od lat. Zielone o tej porze łany zbóż, nie remontowane od lat domy, wsie i miasteczka. Nawet wołające z przydrożnych pól wielkie napisy: "Zu Verkaufen" - na sprzedaż, nie są w stanie przerwać panującego letargu.

Chociaż ziemia po polskiej stronie jest dwudziestokrotnie tańsza, nikt nie chce jej kupować. Nie interesują się nią ani niemieccy politycy, ani biznesmeni. Ziemie Zachodnie przyciągają jednak potomków wielkich arystokratycznych rodów, których przodkowie mieli tu swoje zamki, pałace, latyfundia.

Biecz to prawdziwy kraniec Polski. Stąd do Nysy Łużyckiej jest zaledwie 15 kilometrów. W środku zaniedbanej, biednej wsi stoi zrujnowana siedziba hrabiów Wiedebachów, rodziny zasiedziałej w Bieczu od przeszło siedmiuset lat. W czasach powstania listopadowego spokrewnieni z polskimi rodami Wiedebachowie użyczyli pałac na miejsce przerzutowe emisariuszy powstańczego rządu. Dziś właścicielem pałacu jest biznesmen Śmigielski, który tuż przy dawnej magnackiej rezydencji postawił tartak i wytwórnię płyt wiórowych.

Ostatnia żyjąca potomkini rodu Fryderyka von Wiedebach- Nostitz od lat zabiega o możliwość odkupienia rodowej posiadłości razem z trzema tysiącami hektarów lasów, stawów i ziemi ornej. Wiedebachowie od osiemnastego wieku legitymują się polskim tytułem szlacheckim. Na tej podstawie hrabina Fryderyka starała się o polskie obywatelstwo. Mimo poparcia byłego ambasadora w Niemczech Janusza Reitera, wojewody Marcina Eckerta i olbrzymich pieniędzy administracyjne i prawne trudności przerosły możliwości nawet tak bogatego rodu.

Gdy Polska obejmowała w posiadanie tereny nad Nysą i Odrą, posiadłość w Bieczu był nietkniętą przez wojnę rezydencją. W równie dobrym stanie znajdował się odległy o cztery kilometry ogromny pałac hrabiów von Bruhl w Brodach. Bruhlowie tak dobrze znani z polskiej historii pod koniec XVIII wieku posiadali 120 tysięcy hektarów. Pięć miast, 170 wsi, 40 tysięcy poddanych. Przez sto lat przepuścili całą magnacką fortunę tak, że hrabia Bernard, w latach nazistowskich starosta olsztyński, musiał zadowolić się zaledwie dwustu hektarami parku i ogromnym pięciokondygnacyjnym pałacem.

Nieżyjący już Oskar von Bruhl był w Brodach przed trzydziestu laty. Jeździł na wózku inwalidzkim, wzbudzając sensację wśród mieszkających w dworskich oficynach dzieci pracowników miejscowego PGR-u.

Dziś koszty remontu rezydencji szłyby w miliony marek. Dlatego los bezcennego zabytku wydaje się przesądzony. Za to w lewej oficynie Dariusz Tymejczyk otworzył nastawiony na niemieckich turystów hotel "Ambassador". Gdy przy kominku w salonie goście palą cygara i piją brandy, w riunach pałacu miejscowa młodzież pije z butelki tanie wino. Sądząc po licznych pozostawionych tu prezerwatywach, pałacowe schody i komnaty służą też do jeszcze bardziej wyrafinowanych uciech.

W Siedliskach, Gębicach i Zaborze do drugiej wojny światowej rezydowała książęca rodzina von Schoneich. Przez czterysta lat ich kontakty z Polską były nienaganne. Dopiero po 1933 roku synowie Herminy von Schoneich, żony cesarza Wilhelma II, związali się z SS i NSDAP, a na swych ziemiach pod Gębicami pozwolili zbudować obóz koncentracyjny. Fryderyk, potomek bocznej gałęzi rodu wywodzącej się od Henryka, "czerwonego księcia", jest w Polsce częstym gościem. Ten hamburski biznesmen, którego majątek oceniany jest na dziesiątki milionów marek, ma nadzieję na odkupienie pałacu w Siedliskach, jeszcze pod koniec lat czterdziestych jednej z najwspanialszych renesansowych rezydencji w tej części Europy. Dziś zapomnianej ruinie. Według planów księcia, miałoby się w nim znaleźć międzynarodowe centrum kulturalno- turystyczne.

Do Żagania nad Bobrem regularnie przyjeżdżają książęta Biron-de Talleyrand. Mieszkający w Paryżu Morell de Talleyrand ma do Żagania szczególny sentyment. Pałac, w którego komnatach Rosjanie palili ogniska, używając na opał zabytkowych fortepianów, zrujnowali Polacy w kilka lat po wojnie. Dewastacja była tak wielka, że remont trwał przeszło trzydzieści lat. Dziś mieści się tu prężnie działający dom kultury, a Talleyradowie nie roszczą do zamku żadnych praw własności, gdyż rząd francuski wypłacił im przed laty wielkie odszkodowanie, siągające podobno 6 milionów dolarów. W Żaganiu są jedynie bogatymi i przyjmowanymi z wielkim honorem gośćmi.

W przygranicznych Żarach straszy bryła zniszczonego dopiero po wojnie wspaniałego pałacu. W czasach, gdy jego właścicielami byli hrabiowie von Promnitz działał tu doskonały teatr, istniała wielka biblioteka, a nadwornym kapelmistrzem był Georg Telemann. Po śmierci Erdmana III pałac przeszedł na własność państwa pruskiego, po 1945 roku państwa polskiego. Na początku lat dziewięćdziesiątych ukrywali się tu radzieccy żołnierze, potem bułgarskie prostytutki. Dziś pałac, mogący być chlubą każdego kraju, nie ma żadnych szans na odratowanie.

Przed wojną hrabiowie von Knobelsdorff posiadali połową obecnego województwa lubuskiego. Z rezydencji w Bytnicy, Letnicy, Gryżyny, zarządzali swym ogromnym majątkiem. Chociaż ostatni Knobelsdorffowie wymarli w Niemczech dopiero przed kilkunastu laty, nigdy nie podjęli żadnych kroków zmierzających do odzyskania lub odkupienia rodowej siedziby.

W Kalsku pod Sulechowem przed wojną mieszkali hrabiowie von Sydow. Wywodzi się z niej Max von Sydow, ulubiony aktor Ingmara Bergmana. Bernard von Sydow, stryjeczny brat Maxa, były pierwszy sekretarz niemieckiej ambasady w Warszawie, w dwutysięcznym roku zamierza zorganizować w Kalsku wielki zjazd rodzinny. Przyjadą Sydowie z Kanady, Niemiec, Szwecji, Nowej Zelandii. Rodzina chciałaby odrestaurować dawną siedzibę i w pałacu stworzyć reprezentacyjny hotel z centrum konferencyjnym. Czy aktorski talent hrabiego Maxa von Sydow przekona polskie władze? Chyba raczej nie.

W ogromnym pałacu w Kliczkowie pod Bolesławcem mieszkali hrabiowie von Solms. Dziś jest on własnością siostrzenicy Barbary Piaseckiej-Johnson. Von Solms chcieliby odkupić dawną posiadłość, jednak sądząc po zaangażowaniu rodziny Piaseckiej w remont pałacu, nie mają na to wielkich szans.

Do Warcina w Słupskiem, rodowej siedziby księcia Otto von Bismarcka, od lat przyjeżdża wielu przedstawicieli z licznej 220-osobowej rodziny. Szczególnie często odwiedza rodzinne strony książę Philipp, w którym zakochana jest dziś prawie cała Unia Wolności. W czasach, gdy elektryczność była jeszcze techniczną nowinką, w Warcinie pracowała już miejscowa elektrownia, a drut telegrafu łączył pałac ze stolicą w Berlinie. Książę oficjalnie nie rości sobie żadnych praw do dawnego majątku, często odwiedza mające siedzibę w zamku Technikum Leśnictwa, spędza tu Wielkanoc i Boże Narodzenie.

Na południu po drugiej stronie Polski w Książu i Pszczynie, przed laty gniazd rodowych książąt Hochberg von Pless, częstym gościem jest Bolko VI, głowa rodu Hochbergów, dziś monachijski biznesmen. Książę Bolko jest nawet wiceprzewodniczącym rady pszczyńskiego muzeum. Nie tak dawno ufundował zegarowy dzwon, nazwany jego imieniem. O odzyskaniu dawnych dóbr nie myśli, gdyż ich utrzymanie przerastało możliwości nawet jego pradziadka, jednego z najbogatszych ludzi ówczesnej Europy, znanego z filmowego "Magnata" Jana Henryka XV.

Kostrzyń, Biecz, Brody, Żary, Żagań, Bojadła, Krosno, Zabór, Siedliska - wszystkie te wspaniałe zamki i pałace, odwieczne siedziby rodów, w których obok niemieckiej płynęła także polska, angielska, czeska, francuska, szwedzka, włoska i rosyjska krew, zdewastowaliśmy, niszcząc często bezpowrotnie. Być może jedynym dla nich ratunkiem byłaby finansowa pomoc dawnych właścicieli. Czy państwo polskie powinno na to się zgodzić? Tego nie wiem. Wiem tylko, że w Pszczynie ludzie nadal wspominają, że najlepiej żyło się im za księcia pana, a w Bieczu i Brodach jedynym jasnym wspomnieniem są lata pracy w PGR.

Autor dziękuje za pomoc Panu prof. Jerzemu Piotrowi Majchrzakowi.

KRZYSZTOF RÓŻYCKI

Zrodlo: http://www.angora.com.pl