Nie wracajcie, przyjeżdżajcie

Przypominanie o prawach wypędzonych wywołuje wrażenie, że Niemcy znów coś knują

Wraz z wypowiedzią chadeckiego kandydata na kanclerza Edmunda Stoibera, wzywającą Polskę do „uchylenia dekretów sankcjonujących wypędzenie i wywłaszczenie Niemców po II wojnie światowej, powróciły złe duchy z przeszłości. Jeszcze gorzej, że dzieje się to u progu naszego wstąpienia do Unii Europejskiej, które ostatecznie miało przekonać Polaków, że w ten sposób dopełnia się pojednanie między zwaśnionymi ongiś narodami.

ADAM KRZEMIŃSKI

Właściwie wszyscy jesteśmy wypędzeni. Zawinione przez naszych biblijnych prarodziców wygnanie z raju jest fundamentem wrażliwości religijnej żydów, chrześcijan i muzułmanów. I na dobrą sprawę dobrze wiemy, że ani prawo do ojczyzny, ani prawo własności nie trwają wiecznie, są jedynie ułomnymi konstrukcjami, które tworzy sobie człowiek i zarówno człowiek jak i los czy przypadek naturalny – wojna, zaraza, trzęsienie ziemi – te ułomne prawa może uchylić.

Na dobrą sprawę ta biblijna perspektywa powinna pomóc niemieckim wypędzonym, deportowanym, wysiedlonym z ziemi ojczystej w wyniku ludobójczej wojny wywołanej przez państwo hitlerowskie, którego byli obywatelami, uporać się z przeszłością. Z bolesną stratą mienia oraz niekiedy rzeczywiście straszliwymi okolicznościami wypędzeń – czy to na rozkaz nazistowskiej administracji, samorzutnej ucieczki z lęku przed armią radziecką, czy też na rozkaz radzieckiej czy polskiej administracji. Również Polakom – wysiedlonym i wypędzonym z Kresów czy wygnanym przez wojnę ze zniszczonych miast i wsi Polski centralnej – świadomość biblijnej wspólnoty losów rodzaju ludzkiego powinna pomóc wczuć się w sytuację tych, w których domach sami znaleźli po wojnie swą nową małą ojczyznę.

I tak też się w wielu wypadkach stało. Pojednanie polsko-niemieckie miało w dużej mierze chrześcijańskie korzenie: co najmniej od 1965 r., od memoriału niemieckich Kościołów ewangelickich i listu polskich biskupów ze słynnym zdaniem „przebaczamy i prosimy o przebaczenie”, poprzez chrześcijański gest pokory Willy’ego Brandta i braterski uścisk Tadeusza Mazowieckiego i Helmuta Kohla w czasie mszy w Krzyżowej, aż po doroczne od 1989 spotkania niemieckich i polskich katolików na zamku w Gemen w Westfalii.

Równocześnie faktem jest, że tak w Niemczech jak i w Polsce, właśnie wśród środowisk odwołujących się do wartości chrześcijańskich, są ludzie najbardziej nieprzejednani, stawiający ideologię narodowego i indywidualnego egoizmu nad wartościami uniwersalnymi.

To akurat w katolickiej Bawarii politycy chadeccy wysuwali w ostatnich latach najróżniejsze żądania wobec Czech czy Polski, domagając się najpierw przeproszenia za wypędzenia, potem odszkodowań za utracone mienie, a ostatnio unieważnienia dekretów Benesza i Bieruta. Natomiast nie wysuwano takich żądań wobec ZSRR czy dziś Rosji, do której przecież należy dawny Królewiec. Nie domagano się też unieważnienia dekretów Stalina, odwrotnie – stały się częścią traktatu zjednoczeniowego Niemiec w 1990 r., który stwierdzał, że wywłaszczenia podjęte przez władze okupacyjne w latach 1945–1949 są nie do cofnięcia. I to nie dlatego, że Rosja nie jest członkiem NATO i nie pretenduje do Unii Europejskiej. Po prostu jest potężna i nie leży tuż pod nosem, a Stalin był niepodważalnym zwycięzcą tamtej wojny.
 

Dlaczego akurat my

Wkraczając w 1939 r. do okrojonych Czech Hitler złamał (haniebny, ale jednak sygnowany przez mocarstwa) układ monachijski z 1938 r., a wkraczając wraz ze Stalinem do Polski i podejmując wraz z nim masową wymianę ludności – wypędzając Polaków z terenów przyłączonych do Rzeszy i osiedlając na nich Niemców ściąganych z państw bałtyckich czy Wołynia – sam w imieniu Rzeszy złamał zarówno „prawo do ojczyzny”, jak i prawo własności. Zresztą tego prawa Rzesza nie respektowała od 1933 r. konfiskując majątki przeciwników politycznych i Żydów, którzy co najmniej od 1938 r. byli pierwszymi wypędzonymi. To samo robił w ZSRR Stalin przesiedlając i deportując według własnego widzimisię całe narody: Tatarów krymskich, Niemców nadwołżańskich czy Polaków z Kresów.

W Europie Wschodniej II wojna światowa była od początku wojną nastawioną na podbój, zdziesiątkowanie, a potem wypędzenie i likwidację ludności miejscowej, by stworzyć tereny osadnicze dla Niemców jako „narodu bez przestrzeni”. Nie ulega wątpliwości, że powojenne zmiany graniczne i przesiedlenia Niemców uzgodnione przez mocarstwa zwycięskie w Jałcie i Poczdamie (dwa państwa demokratyczne i jedno totalitarne, w dodatku współwinne agresji na Polskę w 1939 r.) wynikały z logiki wojny i ugodziły również w ludzi niewinnych, którzy ani nie popierali nazizmu, ani nie ciągnęli korzyści z wojny. Faktem jest też, że wysiedlenia nie były humanitarnym „odsuwem”, jak się mówi w Czechach, bo w maju 1945 r. dochodziło tam do straszliwych masakr na sąsiadach, dokonywanych przez ludzi, którzy jeszcze do kwietnia 1945 r. byli potulnymi kolaborantami. U nas z kolei „humanitarny transfer” nie raz przeradzał się w administracyjne szykanowanie Niemców, pozbawianych dorobku całego życia.

Przymusowe przesiedlenia i konfiskaty majątku niezależnie od tego, na ile są politycznie, prawnie i moralnie zasadne, zawsze są szokiem dla ludzi, którzy padli ich ofiarą. Poczucie doznanego gwałtu, poniżenia i żal za stratą łatwo przeradzają się w nienawiść do sprawców i żądzę odwetu czy przynajmniej wyrównania subiektywnie odczuwanej krzywdy i bezprawia. Trzeba dużej wrażliwości, by wyjść poza własne krzywdy i uznać głębsze przyczyny doznanej tragedii. Nie brak było wśród niemieckich wypędzonych takich, którzy nie traktowali niemieckiej winy za ludobójczą wojnę abstrakcyjnie i widzieli w wysiedleniach drakońską – ale po takiej wojnie nieuchronną – retorsję, formę kary, która szczególnie surowo trafiła Niemców ze Wschodu. Wielu jednak nie pogodziło się z rzeczywistością, zgodnie z zasadą: dlaczego akurat my?
 

Moralna kłonica

Wypędzenie ze Wschodu było w powojennych Niemczech urazem milionów ludzi i zarazem lansowanym przez polityków Republiki Federalnej moralnym zastawem na wypadek negocjacji w sprawie reparacji wojennych i traktatu pokojowego. Fundamentem zachodnioniemieckiej doktryny prawnej – niepodzielanym przez żadne z mocarstw zwycięskich – była i jest nadal zasada, że układ poczdamski w świetle prawa międzynarodowego nie ma dla Niemiec mocy wiążącej, ponieważ Niemcy nie były obecne, a mimo bezwarunkowej kapitulacji nadal istniały w granicach z 1937 r. Dlaczego akurat z 1937 r., a nie 1939 lub 1933 r. – było tak samo dowolną interpretacją jak cały dogmat stanowiska prawnego. Republika Federalna rozstawała się w różnych okresach z podobnymi dogmatami, np. z doktryną Hallsteina, zalecającą zerwać stosunki dyplomatyczne z każdym państwem, które uzna NRD, a także z nieuznawaniem granicy na Odrze i Nysie, jednak stanowisko prawne jest po dziś dzień świętą krową niemieckiej polityki i przyczyną powracających irytacji w stosunkach z Czechami czy z Polską, a także bardzo pokrętnej ideologii wypędzeń.

Od kilku lat w niemieckim środowisku historycznym toczy się ożywiona debata na temat świadomej manipulacji wypędzeniami i samym pojęciem „wypędzeń” w latach pięćdziesiątych. Ci sami historycy jak Werner Conze czy Theodor Schieder, którzy w czasie III Rzeszy dowodzili niemieckości Europy ŚrodkowoWschodniej opierając się na badaniach mniejszości niemieckiej, sporządzali na zamówienie rządu federalnego dokumentację wypędzeń jako zestaw przypadków gwałtu i przemocy na Niemcach, a nie rzeczywistych badań naukowych nad historią społeczną poszczególnych krajów.

Dokumentacja miała być czymś w rodzaju moralnej kłonicy wobec aliantów w ewentualnych rozmowach na temat reparacji wojennych. Wszystko, co stało w związku przyczynowym z wysiedleniami: wypędzenie z domów Polaków i Żydów po 1939 r., masowe wysiedlenia i deportacje na roboty przymusowe, nie zostało włączone do badań nad wypędzeniami Niemców. I szybko też stały się one w niemieckiej świadomości wydarzeniem historycznie tak wyjątkowym, jak – od lat siedemdziesiątych – Holocaust. Również samo pojęcie wypędzeń, bardzo emocjonalne, jest w potocznym użyciu odnoszone przede wszystkim do Niemców: wszyscy inni byli deportowani, przesiedlani, repatriowani. Ci sami wypędzeni, którzy oburzają się, gdy ich nazwać wysiedlonymi lub uciekinierami, mówią, że przecież sami Polacy nazywali się „jedynie” repatriantami.
 

Na powojenne dzieje niemieckich wypędzonych można patrzeć z różnych perspektyw. Ich krzywd i cierpień, ich trudnej choć w końcu udanej integracji w uszczuplonych terytorialnie Niemczech powojennych. Należy też dostrzec i docenić ich wkład do pojednania i przerwania – mówiąc słowami Stanisława Stommy – fatalizmu wrogości. Chodzi tu o tych Niemców, którzy pochodząc ze Wschodu pracowali na rzecz uznania powojennych realiów i zbliżenia niemiecko-polskiego czy niemiecko-czeskiego. Z drugiej jednak strony nie da się wymazać z historii tej drugiej roli wypędzonych jako środowiska niezgody – na to co się stało w wyniku grabieżczej wojny wywołanej przez państwo niemieckie – odrzucającego nową granicę polsko-niemiecką i zgłaszającego roszczenia majątkowe lub prawne wobec Polski bez jakiegokolwiek poczucia winy za wojnę. W wypowiedziach prominentnych wypędzonych, którzy z kolei i u nas byli używani przez propagandę jako straszak niemieckiego rewizjonizmu i rewanżyzmu, nie ma zbyt wiele chęci wczucia się w sytuację wschodnich sąsiadów, choć wielu z tych ludzi znało Polskę i język polski sprzed wojny.

Przykładem ponadtysiącstronicowa książka-testament Herberta Czai, wieloletniego (1970–1994) przewodniczącego Związku Wypędzonych (BdV): „W drodze do najmniejszych Niemiec. Marginalia z 50 lat polityki wschodniej” (1996). Czaja nie godzi się w swym testamencie ani z traktatem granicznym z Polską z 1990 r., ani z traktatem o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy z 1991 r., a Europę widzi z ciasnego narożnika „korekt korzystnych także dla Niemców”. I na zakończenie wzdycha: Czy w Polsce ludzie kiedyś zrozumieją, że tak jak dotychczas, bez gestu wobec Niemców, nie da się przezwyciężyć politycznego urazu. Ta uwaga – nawet jeśli psychologicznie słuszna – jest o tyle nie na miejscu, że taka potrzeba gestu musi się zrodzić w Polsce, a nie może być natarczywie narzucana z Niemiec. Zrozumieli to na początku lat 90. młodsi działacze BdV, wywołując rebelię w związku na rzecz współpracy wypędzonych nie tylko z mniejszością niemiecką, ale i z Polakami mieszkającymi na terenach poniemieckich. Bez tej współpracy trudno sobie wyobrazić przyszłość tych ziem. Odkrywanie niezafałszowanej przeszłości byłych Prus Wschodnich, Pomorza czy Śląska oraz współpraca polsko-niemiecka na tych terenach leży w elementarnym interesie mieszkających tam ludzi i obu krajów. Podobnie argumentuje Herbert Hupka (rozmowa obok), współzałożyciel i długoletni przewodniczący Ziomkostwa Śląskiego. Hupka, podobnie jak Czaja, przez lata był postrachem, dziś jest odznaczony medalem swego rodzinnego miasta Raciborza za działanie na rzecz dzisiejszego rozwoju miasta. Wydana niedawno również po polsku książka Hupki „Niespokojne sumienie” (2002) może skłania do repliki wieloma sformułowaniami na temat polskiej historii, na przykład na temat przedwojennych polskich Kresów, ale daje wgląd w sposób myślenia niemieckiego patrioty, który nie godził się z powojennymi realiami, ale czuje się lojalnie związany traktatami zawartymi między zjednoczonymi Niemcami i wolną Polską, i bywając teraz nie tylko na Śląsku, ale i w Polsce centralnej, zbliżył się również do polskiego losu.
 

Odwołać dekrety Benesza i Bieruta

A jednak w 12 lat od wielkiego przełomu w Europie, uznania granicy na Odrze i Nysie przez zjednoczone Niemcy i zawarcia polsko-niemieckiego traktatu o przyjaźni, przeszłość wojenna i powojenna wciąż się odzywa napięciami i nieporozumieniami. Z jednej strony nie brak przykładów solidarności, wspólnego dbania o dorobek kulturalny Śląska czy Pomorza, wzruszających przykładów przyjaźni opartej na wspólnocie doświadczeń Niemców wysiedlonych z Polski i Polaków z ZSRR. Z drugiej nie brak przejawów złej woli i lęków.

W czasie kampanii wyborczej z regularnością chronometru powtarzają się prostackie naciski polityków niemieckich na Czechy i Polskę, by „odwołały dekrety Benesza i Bieruta”, by przeprosiły, by wreszcie wykonały gest wobec wypędzonych i ułatwiły im wykup byłych nieruchomości lub zapłaciły odszkodowania.

Większość tych wypowiedzi jest obliczona na poklask wciąż jeszcze licznej rzeszy ludzi wysiedlonych czy wypędzonych ze wschodu. Nie brak jednak również takich populistów, którzy liczą, że w ten sposób pozyskają młodych, narodowo nastawionych wyborców nie mających większego pojęcia ani o historii Europy Środkowo-Wschodniej, ani o rzeczywistej sytuacji prawnej, natomiast o Polsce wiedzących tyle, że tam kradnie się niemieckie samochody, a o Czechach, że to taki mały land między Bawarią i Saksonią.

W Polsce te wypowiedzi wywołują podenerwowanie, oburzenie i podejrzliwość. Podenerwowanie – że Niemcy znów coś knują, przygotowują tajny plan wykupu terenów i nieruchomości na polskich ziemiach zachodnich i północnych; oburzenie – że domagają się odszkodowań, a nawet zwrotu majątków; podejrzliwość – że dlatego popierają wejście Polski do UE, by – korzystając z prawa unijnego – pokojowymi i prawnymi środkami odzyskać to, co stracili przez wojnę.

Nerwowy okres

Lęki są faktem i nie rozwieją ich bez reszty ani racjonalne argumenty, ani subtelne wywody prawne. Rozwiewają się jedynie w wyniku realnej współpracy i – również drogą prób i błędów – uczenia się nowej polsko-niemieckiej symbiozy. Dobrze, że tym razem premier i członkowie rządu zareagowali dość powściągliwie na wypowiedź opozycyjnego kandydata na kanclerza Edmunda Stoibera, wskazując jedynie na oczywistą ignorancję kandydata CDU/CSU, który nie dostrzega różnicy prawnej między dekretami Benesza wydanymi przed Poczdamem i dekretami o przejęciu porzuconego mienia poniemieckiego wydanymi w marcu 1946 r. oraz – jak twierdzi kompetentny w tej materii historyk Włodzimierz Borodziej – uchylonymi jeszcze przed rokiem 1989. To oczywiste, że wchodząc do Unii Polska musi przyjąć standardy europejskie dotyczące własności prywatnej i nie może dyskryminować żadnej grupy ze względu na rasę czy przynależność etniczną.

Niemniej problemy prawne w związku z przejętą przez Polskę własnością poniemiecką istnieją. Od pewnego czasu w polskich mediach toczy się dyskusja, co będzie, gdy indywidualni wypędzeni odwołają się do Europejskiej Komisji Praw Człowieka lub do europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, dochodząc swej (byłej) własności lub przynajmniej odszkodowań. Szczegółowe analizy prawne, jak na przykład Mariusza Muszyńskiego („Sprawy Międzynarodowe”, PISM nr 3/2000) wskazują na luki i sprzeczności prawa międzynarodowego w tej sprawie. W każdym razie gdyby miało dojść do procesu polskiego i niemieckiego właściciela tej samej nieruchomości, to nie będzie decydowało niemieckie stanowisko prawne, że układ poczdamski nie był dla Niemiec wiążący, ponieważ nigdy nie było respektowane przez państwa europejskie. Stawianie kwestii odszkodowań dla Niemców, twierdzi Muszyński, „zanegowałoby sens przeprowadzonych po drugiej wojnie światowej działań repatriacyjnych, a więc unieważniło obie deklaracje o zrzeczeniu się (przez Polskę w 1953 r. – przyp. red.) prawa do reparacji...”. Jednakże „jasne i ostateczne rozwiązanie tego problemu w stosunkach polsko-niemieckich jeszcze przed uzyskaniem przez Polskę członkostwa w UE leży nie tylko w interesie naszego kraju. Także obecnie państwa Unii powinny być zainteresowane jego zamknięciem i to zgodnie ze stanowiskiem Polski jako sprawy wewnętrznej Niemiec. Z kolei brak decyzji politycznych RFN mógłby być nawet uznany za sprzeczny z unijnymi założeniami dotyczącymi reform wewnętrznych i rozszerzenia”.

Wchodzimy w najbardziej nerwowy okres negocjacji z Brukselą, kampanii wyborczej w Niemczech i kampanii przed referendum w Polsce. Trzeba bardzo uważać, by nie poślizgnąć się zarówno na rozhuśtanych emocjach jak i na bardzo pokrętnych sformułowaniach prawnych. Niemniej nie ma powodu, by do naszych historycznych lęków i urazów dopisywać złą wolę Europy. Jeśli cokolwiek może pomóc poprzecinać ostatnie wrzody i nieporozumienia z mrocznej przeszłości, to właśnie autorytet zjednoczonej Europy. Oczywiście również w Unii nie będzie raju, ale na pewno nie będą w niej nas dopadać z taką siłą jak dotychczas upiory przeszłości...
 

Zrodlo http://polityka.onet.pl