NIEMCY - POWRÓT HISTORII

 

 

Polskie milczenie

ZDZISŁAW KRASNODĘBSKI

 

Niemcy zawsze pamiętali o wypędzeniach (na zdjęciu: zjazd Ziomkostwa Śląskiego w 1951 roku w Monachium), jednak dopiero od niedawna podkreślają, że były one pogwałceniem uniwersalnych wartości i domagają się ich bezwarunkowego potępienia

FOT. (C) FPM

Pod koniec lat 70., kiedy pierwszy raz przyjechałem do Republiki Federalnej Niemiec, na pytanie o ziomkostwa odpowiadano mi najczęściej, że nie należy do nich przywiązywać wielkiej wagi, bo tworzą je ludzie w tak podeszłym wieku, że za parę lat wymrą, a same stowarzyszenia przestaną istnieć.

Od tego czasu upłynęło ćwierćwiecze, ziomkostwa wcale, jak widać i słychać, nie zniknęły, a temat wypędzenia Niemców stał się przedmiotem gorących sporów politycznych między Niemcami a Czechami.

Warto więc spytać, dlaczego teraz, tyle lat po wojnie, ta kwestia odżyła z taką siłą? Mieliśmy budować Europę przyszłości, a nigdy chyba jeszcze nie było tyle debat o przeszłości. Dlaczego dopiero teraz dyskutuje się o Centrum przeciwko Wypędzeniom, a jego powstanie stało się nie tylko możliwe, lecz uchodzi wręcz za nieuchronne? Najprostsza odpowiedź brzmi, że do tej pory był to temat przemilczany, spychany w cień, wypierany ze świadomości. Jak stwierdził wybitny historyk Arnulf Baring w przemówieniu na zjeździe Ziomkostwa Niemców Sudeckich, powołując się na słowa kontrowersyjnego amerykańskiego publicysty oraz kandydata na prezydenta Pata Buchanana: "Cały świat wie, jakie krzywdy wyrządzili Niemcy, lecz nikt nie wie, jakie krzywdy spotkały Niemców". Nadszedł więc czas, aby się o tym dowiedział. Wypędzenie to ostatni fragment "nieprzezwyciężonej przeszłości".

Pierwsza ofiara Hitlera

Ta odpowiedź jest jednak zbyt jednostronna. Przecież o wypędzeniu wcale nie milczano. Może co najwyżej w krajach komunistycznych rzeczywiście był to bardzo długo temat tabu, jeśli jednak chodzi o same Niemcy, było zgoła inaczej. Od razu po wojnie rozpoczęto dokumentowanie wypędzenia i zbrodni popełnionej na cywilnej ludności niemieckiej. W latach pięćdziesiątych powstała obszerna dokumentacja wypędzenia przygotowana przez zespół pod kierownictwem znanego historyka Theodora Schiedera (który - jak ujawniono dopiero parę lat temu - brał udział w planowaniu masowych przesiedleń Polaków). Ukazały się na ten temat setki książek, tysiące artykułów. Upamiętniały je tablice pamiątkowe, a nazwy ulic przypominały o utraconych na wschodzie prowincjach. Także w innych krajach zachodnich nie był to temat nieznany historykom i opinii publicznej. Wypędzenie Niemców to w żadnym razie nie mord w Jedwabnem, o którym niewiele osób wiedziało.

Rzecz nie polega zatem na tym, że nagle dowiedzieliśmy się czegoś, o czym nie wiedziano, albo że była to wiedza zakazana. Zmienił się horyzont interpretacyjny i moralny, w jakim postrzega się wypędzenie Niemców. Jest rzeczą znamienną, że jeszcze niedawno wielu niemieckich publicystów i historyków używało raczej określenia "ucieczka" (Flucht) niż "wypędzenie". Nie był to bowiem temat, który ułatwiał karierę akademicką na niemieckich uniwersytetach, zwłaszcza tych bardziej postępowych. Różnica polega więc na tym, że dzisiaj także liberalne centrum, socjaldemokracja i dawna radykalna lewica zmieniły swój stosunek do przeszłości. Kiedyś Joschka Fischer, który sam przecież pochodzi z Węgier, wraz z kolegami wyszedłby na ulicę protestować przeciwko idei utworzenia Centrum przeciwko Wypędzeniom. Teraz co najwyżej proponuje, aby takie centrum nie ograniczało się tylko do przedstawienia wypędzenia Niemców. Dopiero dzisiaj Günter Grass opublikował książkę o zatopieniu "Wilhelma Gustloffa", kiedyś zapewne nie podjąłby tego tematu, aby nie zaleźć się w "złym obozie". Kiedyś za nacjonalistów uchodzili przedstawiciele ziomkostw, dzisiaj - Czesi niechcący przystać na ich żądania.

Od dawna jednak wiedziano, że Niemcy byli nie tylko sprawcami, lecz także ofiarami wojny. Pogląd, że Niemcy byli ofiarą Hitlera, był rozpowszechniony w potocznej świadomości jako typowy zabieg odciążający sumienie, choć uzasadniali go także historycy i publicyści. Na przykład Sebastian Haffner w słynnej książce "Anmerkungen zu Hitler" twierdził, że Hitler najbardziej ze wszystkich narodów zaszkodził Niemcom. W wyniku wojny Związek Radziecki stał się supermocarstwem. Przyczyniła się ona do powstania państwa Izrael. Polska także na niej zyskała, gdyż zdaniem Haffnera: "Rezultatem [polityki - red.] Hitlera jest Polska geograficznie bardziej zdrowa i bardziej narodowo zwarta niż ta przedwojenna". To, że Polacy utracili suwerenność, umknęło jego uwadze. Dzisiaj o cierpieniu Niemców mówi się dużo. Erika Steinbach stwierdziła: "Pierwszymi ofiarami Hitlera byli Niemcy sudeccy" ("Frankfurter Allgemeine Sonntagszeitung" z 2 czerwca 2002 r.)

Powrót Prus

Ogólnie rzecz biorąc Republika Federalna Niemiec zmierzała przez ostatnie 12 lat w odwrotnym kierunku niż Polska. Gdy w Polsce słabły narodowe uczucia, w Niemczech się wzmacniały. Gdy w Polsce dokonywano krytycznej rewizji historii, w Niemczech pojawiła się wyraźna tendencja, aby widzieć w niej rzeczy pozytywne. W ubiegłym roku czołowy niemiecki intelektualista i redaktor naczelny "Merkur" Karl-Heinz Bohrer wzywał w liberalno-lewicowej gazecie "Frankfurter Rundschau" do odbudowy świadomości historycznej. Jednym z objawów odzyskiwania pamięci jest dążenie do rewaluacji tradycji pruskiej. Na łamach konserwatywnej "Frankfurter Allgemeine Zeitung" dyskutowano niedawno, czy należy przywrócić nazwę Prusy, a Bohrer ("Merkur" z listopada 2001 r.) twierdził, że powrót Niemców do własnej historii musi oznaczać przywrócenie pamięci Prus, bo chodzi o "przypomnienie pruskiego paradygmatu nie jako karykatury, lecz jako normy kulturowej, która miała historyczną wielkość i kształtowała naszą historię".

Czy te przemiany oznaczają, że odżywają dawne nacjonalistyczne tendencje? Czy grozi nam o powrót do lat trzydziestych? Oczywiście nie. Ale renesans świadomości narodowej i afirmatywny stosunek do niemieckiej historii oznacza zmianę, która niekoniecznie musi ułatwiać spotkanie z nowymi członkami Unii z Europy Środkowowschodniej. Przywrócenie nazwy "Prusy" oznacza nie tylko nawiązanie do tradycji, która koliduje z polską tradycją republikańską (gdybyśmy zamierzali traktować ją poważnie), ale będzie symbolem braku, niedopełnienia, straty, przypomnieniem bolesnej amputacji. Czyż Prusy to tylko Berlin i Brandenburgia? I czy zmiana nazewnictwa odwołująca się do historii nie powinna konsekwentnie pójść dalej? Arnulf Baring, który tak wiele pisał o konieczności nowego partnerstwa Niemiec z Polską, uważa za błąd nazywanie landów wchodzących kiedyś w skład NRD Niemcami Wschodnimi, gdyż są to przecież Niemcy Środkowe (na szczęście wschodnioniemiecka telewizja nosi prawidłową nazwę Mitteldeutsche Rundfunk, co nie budzi zastrzeżeń polskich dyplomatów).

Prawo do cierpienia

Zmiana podejścia do tradycji narodowej łączy się z przemianami pamięci o II wojnie światowej nie tylko w Niemczech. W ubiegłym roku ukazała się znakomita książka Michaela Jeismanna "Auf Wiedersehen Gestern. Die deutsche Vergangenheit und die Politik von morgen", w której autor zwraca uwagę, że obecnie pamięć o holokauście nie jest już sprawą tylko niemiecką, że została ona "zglobalizowana", do czego przyczynił się m.in. konflikt bałkański i ludobójstwo w Rwandzie. "Zupełnie inaczej niż jeszcze w latach osiemdziesiątych ČholokaustÇ stał się częścią międzynarodowej retoryki i polityki, a ČAuschwitzÇ - hasłem nowej polityki interwencyjnej o zasięgu światowym." Niemiecka przeszłość, zdaniem Jeismanna, służy symbolicznie i politycznie do wspierania tej kontrowersyjnej polityki.

Opisana powyżej przemiana, a nie tylko renesans świadomości narodowej, nadaje moralną siłę postulatom ziomkostw. Skoro Niemcy już wyznali swoje grzechy i zerwali z przeszłością budując demokratyczne państwo prawa, mogą i powinni mieć prawo mówić o swoim cierpieniu, o którym do tej pory świat niewiele wiedział lub nie chciał wiedzieć. Tym bardziej że - jak się zapewnia - żadną miarą nie ma to oznaczać, aby mieli oni zapomnieć o cierpieniach, które sami zadali lub raczej - jak dzisiaj się mówi i pisze - które "zadano w ich imieniu". Wypędzenie Niemców rozumiane jest dzisiaj jako pogwałcenie uniwersalnych wartości. Domaganie się jego bezwarunkowego potępienia, uznania prawa do ojczyzny oraz odszkodowań za stracone mienie nie jest uzasadniane ideologią nacjonalistyczną czy narodową, na przykład prawem do przestrzeni życiowej, misją cywilizacyjną Niemców na wschodzie czy ich historycznymi prawami, lecz żąda się tego w imię Europy, praw człowieka, liberalizmu i demokracji. Jak pisze Steinbach: "Kto ofensywnie nie przezwycięża wypędzenia w połowie XX wieku, naraża na szwank europejską przyszłość".

Jeśli wypędzenie jest zawsze zbrodnią, a człowiek ma niepodważalne prawo do swej małej ojczyzny, jeśli nie ma żadnej odpowiedzialności poza odpowiedzialnością jednostki i jeśli na zło nigdy nie można odpowiadać złem, to każdy, kto zgłasza jakiekolwiek zastrzeżenia wobec stanowiska ziomkostw, gwałci podstawowe wartości. Benesz był Miloszeviciem swoich czasów i powinien post mortem zasiąść obok niego na ławie oskarżonych. Polacy zapewne nie mieliby nic przeciwko temu, aby znalazł się na niej Bierut (którego potępienia domagają się w licznych listach czytelnicy niemieckich gazet, wypowiadający się w sprawie dekretów Benesza), ale inaczej wyobrażaliby sobie akt oskarżenia. Niemcy utożsamiają się przy tym z losem muzułmańskich Bośniaków lub Albańczyków z Kosowa, a nie z Serbami wypędzonymi po przegranej wojnie, agresji i zbrodniach. Wypędzenie Niemców staje się w świadomości zbiorowej najważniejszym - obok holokaustu - aktem destrukcji dawnej wielokulturowości Europy.

Ubolewając nad zniszczoną różnorodnością Europy Środkowej, mówi się jednym tchem: "Żydzi zostali zabici, Niemcy wypędzeni". Te dwie kategorie ofiar wyraźnie wybijają się na plan pierwszy, reszta zaczyna tonąć w anonimowości (wspomina się jeszcze Romów i homoseksualistów). Zresztą Czesi i Polacy nie tylko przetrwali, ale jeszcze się liczebnie powiększyli. Fakt, że Centrum przeciwko Wypędzeniom powstanie zapewne nieopodal pomnika upamiętniającego zagładę Żydów, wzmocni tę nigdy niedokonywaną wprost, bo przecież mało politycznie poprawną, lecz czasami sugerowaną analogię.

 

Twarzą w twarz bez granic

Jest jeszcze inny powód "powrotu wypędzonych na scenę" - dokonująca się zmiana porządku politycznego w Europie. Przed 1989 rokiem na centrum upamiętniające wypędzenie Niemców zapewne nie zgodziliby się alianci, gdyż jego powstanie musi oznaczać potępienie ich polityki. Co więcej - porządek jałtański zbudowany był na granicach gwarantowanych przez oba supermocarstwa pod groźbą wojny. Także w krótkiej epoce przejściowej między 1989 a - jak należy domniemywać - 2004 rokiem zasada nienaruszalności granic konsensualnie została uznana za warunek pokoju. Potępienie wypędzenia z ziem należących obecnie do Polski zawsze w gruncie rzeczy oznaczało polityczne i moralne potępienie zmiany granic po wojnie i przez długi czas było równoznaczne z dążeniem do ich zmiany.

Teraz, po rozszerzeniu Unii Europejskiej, granice mają stracić na znaczeniu. I właśnie to sprawia, że stają się sprawą polityczną. Znikając, stają się problemem. Politycznego znaczenia zaczynają bowiem nabierać granice między narodami, wytyczone symbolicznie i kulturowo, konstytuowane w pamięci i świadomości kolektywnej, określane przez język i kulturę.

Czesi i Niemcy, Niemcy i Polacy stają znowu twarzą w twarz. Oczywiście wszyscy chcielibyśmy, żeby było to spotkanie pełne harmonii, braterstwa i humanistycznych uczuć, ale okazuje się, że nie da się wykluczyć konfliktów, napięć i różnic interesów. A patrząc realistycznie, trzeba uznać, że zapewne inaczej być nie może.

Zamknięcie, ucieczka, dialog

Jak powinniśmy reagować na to spotkanie? Jaką postawę powinniśmy przyjąć? Pierwszą z nich jest zamknięcie się w sobie, etnocentryzm, który uniemożliwia wczucie się w innych, zrozumienie perspektywy niemieckiej, współczucie dla cierpień Niemców i potępienie popełnionych na nich zbrodni. Bardzo często właśnie takie wydają się reakcje czeskie. Mimo że taka postawa nie jest obca także w Polsce, wiele uczyniono, abyśmy się z niej wyzwolili.

Druga postawa wydaje się być przeciwieństwem pierwszej. Zakłada ona zupełne otwarcie, łączy się z nadmierną skwapliwością w akceptowaniu sposobu widzenia partnera albo z poszukiwaniem neutralnego gruntu, wspólnego mianownika, ogólności, która neutralizuje i usuwa wszystkie różnice. Jest to rozwiązanie według wypróbowanej metody ZBoWiD-u, zgodnie z którą wszyscy byli weteranami - i AL-owcy, i AK-owcy, niezależnie o co walczyli. Tak i dzisiaj wszyscy są ofiarami - zbombardowano i Drezno, i Warszawę (i wszyscy są sprawcami - jedni mordowali w Auschwitz, inni w Jedwabnem, a jeszcze inni w Brnie). Jest ucieczką w nic niemówiącą, zamazującą istotne różnice ogólność, co zresztą jest cechą charakterystyczną polityki naszych czasów.

I tak zamiast zastanawiać się, czy z naszego punktu widzenia Centrum przeciwko Wypędzeniom powinno w ogóle powstać, jakie treści powinno wyrażać, jakie zdarzenia i jak dokumentować, czołowi polscy intelektualiści zaczynają spór o miejsce, w którym miałoby ono powstać, jakby chodziło o miejsce rozgrywania kolejnych mistrzostw świata w piłce nożnej, oczywiście w nadziei, że gospodarz będzie w jakiś sposób faworyzowany. W istocie postawa taka także jest zbudowana na lęku i nieufności. Nieufności do niemieckiego partnera, że nie będzie w stanie znieść tego, że widzimy sprawę inaczej. Lęku, że wywołamy konflikt z silniejszym. A przy tym postrzega się Niemców jako narodowy monolit, nie dostrzegając zróżnicowania stanowisk.

Nie bać się różnic

Prawdziwy dialog jest możliwy tylko wtedy, gdy nie rezygnuje się zbyt pospiesznie i skwapliwie z własnego punktu widzenia. Oznacza to, że powinniśmy jasno i bez obaw mówić, co możemy, a czego nie możemy zaakceptować w niemieckim sposobie widzenia, nie bać się artykułowania różnic. Tylko tak można zbudować wspólną Europę - polifonicznie, a nie unisono. Tylko nie bojąc się różnic i ryzykując spór możemy osiągnąć zgodę, która nie tłumi. Osiągnąć konkretną ogólność, która nie ignoruje różnic.

Niestety, Polacy milczą. Milczą nawet wtedy, gdy niemiecka opinia publiczna wzywa ich do dyskusji - na przykład na temat pomnika w Berlinie lub przywrócenia nazwy Prusy. A gdy się odzywają, to najczęściej po to, by potakiwać albo wzbijać się w nieboskłon banalnej uniwersalności, bo każda artykulacja własnej narodowej perspektywy wydaje im się aktem antyeuropejskim i ksenofobicznym prowincjonalizmem.

Warto się przy tym zastanowić, dlaczego absolutyzm moralny, ów sposób myślenia, który zabrania mówić o historycznym kontekście, o politycznej i moralnej odpowiedzialności zbiorowości, prawie zawsze prowadzi w debatach historycznych i politycznych na polityczne i moralne manowce i zawsze jest stosowany nader selektywnie, w stosunku do słabszego.

Nie można zapominać, że nie wszystko w polityce jest rozmową, dialogiem, niezakłóconą komunikacją w sensie J?rgena Habermasa. Na pytanie "Rzeczpospolitej", czy spór niemiecko-czeski może mieć jakikolwiek wpływ na Polskę, przedstawiciel Fundacji im. Konrada Adenauera w Polsce Henning Tewes stwierdził, że "sytuacja Polski wygląda inaczej. Związek zdaje sobie sprawę, iż Polska - dzięki swej otwartości i gotowości do debaty - ma silniejszą pozycję w sensie moralnym i politycznym". Czy tylko dzięki swej otwartości i gotowości do debaty? A może zależność jest odwrotna? Może kraj, który ma silniejszą pozycję polityczną i mocniejsze argumenty moralne, jest bardziej skłonny do debaty? Może dlatego Związek Wypędzonych zwleka jeszcze z otwarciem debaty z Polską? Wypowiedź ta pokazuje w każdym razie, że w tego rodzaju dysputach liczy się także silna pozycja polityczna oraz kapitał moralny i symboliczny. Ale czy rzeczywiście w przypadku Polski jest on taki duży? Może polskie milczenie jest świadectwem tego, że w istocie nie wiemy, czy taki kapitał w ogóle mamy, a nasza otwartość jest tylko wyrazem owej niepewności.

Autor (ur. 1953) jest socjologiem i filozofem, profesorem uniwersytetu w Bremie. Najważniejsze publikacje: "Rozumienie ludzkiego zachowania" (1986), "Upadek idei postępu" (1991), "Postmodernistyczne rozterki kultury" (1996), "Max Weber" (1999). Mieszka w Bremie i w Warszawie.