Najbardziej kontrowersyjny dekret prezydenta Benesza ukazał się 19 maja 1945 roku. Uznawał on Niemców sudeckich i Węgrów za współpracowników i zwolenników Hitlera bez względu na płeć, wiek i przekonania

"

Pół wieku po zakończeniu wojny dekrety prezydenta Benesza o wysiedleniu Niemców sudeckich stały się problemem Europy

Czeski strach

 

Wysiedlanie niemieckich rodzin - wrzesień 1945 r.

(c) FLASH PRESS MEDIA

BARBARA SIERSZUŁA

Z PRAGI

O tej historii Czesi chcieli zapomnieć - ale powróciła. Podpisana przed pięcioma laty czesko-niemiecka deklaracja pojednania, która miała zamknąć przeszłość, zawiodła. Wystarczyła jedna wypowiedź czeskiego premiera Milosza Zemana dla austriackiego tygodnika "Profil", w której nazwał Niemców sudeckich zdrajcami ojczyzny i piątą kolumną Hitlera, aby wywołać burzę.

 

Podłożona zapałka roznieciła płomień. Wywołani po imieniu z Austrii i Bawarii odezwali się natychmiast. Ożyła utrzymywana dotąd w stanie emocjonalnej hibernacji sprawa dekretów prezydenta Benesza. Dotknięci wypowiedzią czeskiego premiera dawni obywatele Czechosłowacji zażądali przeprosin, ale z Pragi usłyszeli, że żadnych przeprosin nie będzie. - Z dekretami Benesza nie wpuścimy was do Europy - odpowiedziano wtedy w Wiedniu (J?rg Haider) i w Monachium (Edmund Stoiber), a potem w Budapeszcie (Viktor Orban).

Miliony do wysiedlenia

Prezydent Czechosłowacji Edward Benesz, przebywając w czasie wojny na emigracji w Londynie, wydał w latach 1940 - 45 aż 143 dekrety. Miały być one podstawą do odbudowy zdewastowanego państwa i ładu prawnego naruszonego przez Traktat Monachijski (1938) i okupację niemiecką. Dzięki nim miało się dokonać ponowne scalenie kraju rozbitego powstaniem protektoratu Czech i Moraw i oderwaniem się Słowacji pod wodzą księdza Tiso.

Rok po wojnie, 28 marca 1946 roku, tymczasowy parlament Czechosłowacji przyjął ustawę uznającą wydane przez prezydenta akty za część prawnego systemu Czechosłowacji. Na ich podstawie znacjonalizowano przemysł i ziemię, zmieniono strukturę administracyjną kraju, wprowadzono nowe urzędy i instytucje.

Wśród 143 dekretów tylko kilka budzi do dzisiaj sprzeciw tych, których dotyczyły bezpośrednio - Niemców sudeckich oraz Węgrów. Najbardziej kontrowersyjny z nich - o konfiskacie majątków Niemców, Węgrów, zdrajców i kolaborantów - ukazał się 19 maja 1945 roku. Przedstawicieli obu tych mniejszości, bez względu na płeć, wiek i przekonania, uznano za współpracowników i zwolenników Hitlera. Dekret nr 33 nakazał pozbawić ich obywatelstwa czechosłowackiego - z chwilą utworzenia protektoratu Czech i Moraw cała mniejszość niemiecka (około 3 milionów ludzi) otrzymała, bez względu na to, czy ktoś o to zabiegał, czy nie, obywatelstwo niemieckie. Po wojnie prezydent Benesz zdecydował, że wszystkich należy wysiedlić.

Państwo bez mniejszości

Czystka etniczna miała być sposobem na problemy związane z mniejszościami. Jednak w dyskusji, jaka od kilku tygodni toczy się na ten temat w Czechach, postać Edwarda Benesza jest starannie omijana. Stanowiąca ideowy fundament dekretów zasada winy zbiorowej uznawana jest dziś co prawda za błąd, ale autor dekretów pozostaje nietykalny. Tymczasem prace czeskich historyków dostarczają wielu informacji o tym, że plany wysiedlenia z Czechosłowacji Niemców sudeckich, zapisane w rządowym programie koszyckim z 1945 roku, Benesz przygotowywał na długo przed zakończeniem wojny, starając się pozyskać dla nich Brytyjczyków, Rosjan i Amerykanów.

Już po wizycie Benesza w Moskwie w grudniu 1943 roku i po rozmowach ze Stalinem i Mołotowem, którym przedstawił plan wysiedlenia około dwóch milionów Niemców, było jasne, że w powojennej Czechosłowacji będzie miejsce jedynie dla Czechów i Słowaków. W listopadzie 1944 roku prezydent przekazał aliantom w Londynie memorandum mówiące o tym, że Czechosłowację powinny opuścić dwie trzecie z 3,2 miliona zamieszkujących ją Niemców. Ich wysiedlanie miało trwać dwa lata i przebiegać w sposób uporządkowany i humanitarny. Prawo do pozostania mieli uzyskać tylko niemieccy antyfaszyści.

Zastosowana wówczas zasada odpowiedzialności zbiorowej wyrastała z przekonania Benesza, że wszyscy Niemcy są winni. 27 października 1944 roku w przemówieniu radiowym do rodaków prezydent powiedział: "Niemiecki naród zawinił jak żaden inny na świecie, niemiecki naród zasłużył na karę, niemiecki naród zostanie ukarany. A z nim wszyscy, którzy mu pomagali".

Wszyscy Niemcy są winni

Czeskie problemy z dekretami ciągną się od zakończenia wojny i mają przede wszystkim charakter moralny. U ich źródeł skrywa się strach i kompleks winy wobec trzech milionów Niemców wysiedlonych z Czech i 74 tysięcy Węgrów wysiedlonych ze Słowacji.

Rzadko kto chce wspominać o tym, jak wyglądały wysiedlenia zwłaszcza w pierwszych powojennych miesiącach (maj - sierpień 1945 r.), a więc do konferencji poczdamskiej. Gdyby nie upór kilku historyków i publicystów, o akcji wysiedleńczej nie mówiłoby się w Czechach w ogóle. Strach przed ewentualną koniecznością zwrotu skonfiskowanych majątków przeszkadza w kontaktach z dzisiejszymi sąsiadami. W austriackiej i niemieckiej krytyce dekretów wielu Czechów widzi zagrożenie dla własnej pozycji materialnej. Obawy, że bogaty zachodni sąsiad zgłosi się po swój dom, wykupi ziemię i sięgnie po dawny majątek, nie zniknęły. Przez lata podsycali je komuniści, a demokratyczne rządy Vaclava Klausa i Milosza Zemana utwierdziły Czechów w przekonaniu, że od Niemców sudeckich należy trzymać się z daleka. Nie odbyła się żadna narodowa dyskusja na temat wysiedlenia.

Wyolbrzymiając własne krzywdy i cierpienia wojenne, Czesi nabrali przekonania, że ich sytuacja w protektoracie była tak samo ciężka jak w innych krajach okupowanych przez Niemców, np. w Polsce. Represje, które ich dotknęły, usprawiedliwiały, w ocenie większości, odwet wzięty na Niemcach sudeckich. Badania opinii publicznej z 1999 roku pokazały, że dwie trzecie obywateli republiki uważają wysiedlenie za akt sprawiedliwości dziejowej. Nie chcą słyszeć, że w obozach, w "marszach śmierci", pędzeni przez czeskich strażników ginęli starcy, kobiety i dzieci. Trudno, przecież wszyscy Niemcy są winni.

Według czesko-niemieckiej komisji historyków w ciągu kilku miesięcy 1945 roku zginęło ponad 20 tysięcy Niemców. Dopiero sierpniowa konferencja w Poczdamie, na której decyzje Czesi stale się powołują, nadała wysiedleniom międzynarodowy status prawny i zmusiła "czerwonych strażników" do ludzkiego traktowania wysiedlanych. Wściekłego odwetu, zabierania majątków, poniżania, bicia i mordowania było po Poczdamie już mniej.

Tego rozdziału swojej historii Czesi otwierać nie lubią. Wolą poprzestać na ocenie prezydenta Benesza, który w orędziu do narodu pod koniec roku 1946 ocenił stosunek społeczeństwa do wysiedlanych Niemców jako moralnie właściwy, sprawiedliwy i humanitarny. Wspomniał wprawdzie o ekscesach, ale ogólnie był ze swych rodaków zadowolony. I już tak zostało.

Żadnego dialogu

Po aksamitnej rewolucji w listopadzie 1989 roku zmienił się system polityczny, ale nie zmieniło się myślenie o przeszłości. Podobnie jak komuniści polistopadowi premierzy - bez względu na to, czy ster władzy trzymał prawicowy Klaus, czy lewicowy Zeman - z Niemcami sudeckimi rozmawiać nie chcieli. Twierdzili, że partnerem dla Pragi może być tylko rząd niemiecki w Berlinie. Z tej twardej postawy w ciągu całej dekady wyłamało się tylko kilku polityków, historyków i publicystów.

Pierwszym był Vaclav Havel, który tuż po objęciu urzędu w styczniu 1990 roku podczas wizyty w Berlinie i Monachium przeprosił Niemców za okrucieństwa towarzyszące wysiedleniom i namawiał ich do pojednania. W Czechach tego gestu nie wybaczono prezydentowi do dzisiaj. Pięć lat później do dialogu z Niemcami sudeckimi namawiał były czeski premier, dysydent Petr Pithart, i skupieni wokół niego intelektualiści. Ich inicjatywa Pojednanie '95 nie wywołała jednak reakcji.

Podpisana w styczniu 1997 roku przez kanclerza Helmuta Kohla i premiera Vaclava Klausa długo przygotowywana wspólna deklaracja miała szansę doprowadzić do autentycznego "czesko-sudeckiego" pojednania, ale tak się nie stało. Strona czeska wyraziła w niej wprawdzie ubolewanie, że z powodu wysiedleń cierpieli niewinni ludzie, ale to, na co czekali Niemcy sudeccy, nie nastąpiło. Według rzecznika organizacji ziomkowskich Bernda Posselta Czesi powinni przyznać, że dekrety mają nacjonalistyczny i rasowy charakter, i potępić je. Powinni też, twierdzi Posselt, zgodnie z dawnymi deklaracjami, zwrócić majątek tym Niemcom, którzy uznani zostali za antyfaszystów (10 tysięcy). Potem obie strony winny usiąść do rozmów.

Czesi jednak nie byli gotowi do dialogu. Pokazały to trudności, na jakie deklaracja natrafiła w czeskim parlamencie - komuniści i socjaldemokraci domagali się odkreślenia wstydliwej przeszłości grubą kreską oraz zapewnień, że żadnych roszczeń majątkowych ze strony Niemców sudeckich nie będzie. A skrajnie prawicowi republikanie witali Kohla pikietami, podczas których wznosili okrzyki: "Deutsche, raus!", "Wracaj do domu, Adolfie Hitlerze!".

Do Unii z dekretami

Ostatnie wydarzenia i dyskusja na temat dekretów potwierdzają, że w postawach Czechów wobec powojennych wysiedleń nic się nie zmieniło. Nie było żadnej oficjalnej reakcji na apel Parlamentu Europejskiego z 1999 roku, wzywający Pragę do anulowania dekretów. Nie było też odpowiedzi czeskich posłów na list Niemców, uznanych w 1945 roku za antyfaszystów i żyjących do dziś w Czechach, domagających się unieważnienia dekretów i zwrotu zabranego majątku lub odszkodowań.

Na najnowszą krytykę z Wiednia, Monachium i Budapesztu, na powtarzające się głosy protestu przeciw zawartej w dekretach zasadzie winy zbiorowej odpowiedzieli marszałek Izby Poselskiej Vaclav Klaus i szef rządu Milosz Zeman. Ten pierwszy zaczął domagać się umieszczenia w przyszłej umowie akcesyjnej z Unią Europejską specjalnej klauzuli, która gwarantowałaby Czechom nienaruszalność dekretów. Jeszcze trochę, a Klaus, szef Obywatelskiej Partii Demokratycznej, i jego partyjny kolega, szykujący się na ministra spraw zagranicznych Jan Zahradil, zagroziliby Unii, że bez zagwarantowania ważności dekretów Czechy do wspólnoty nie wejdą. (Można to łatwo sprawić, tworząc w kraju odpowiednio negatywną atmosferę przed referendum w sprawie przystąpienia do UE.) Politykom z ODS sekunduje premier Milosz Zeman, który nie tylko nie zmienił swego zdania o Niemcach sudeckich jako o piątej kolumnie Hitlera, ale jeszcze poradził Izraelowi, aby pozbył się Palestyńczyków i wysiedlił ich ze swego terytorium, podobnie jak kiedyś Czesi zrobili z Niemcami sudeckimi.

Gdy zanosiło się już na poważną awanturę i kanclerz Schr?der odwołał swoją wizytę w Pradze, z Brukseli rozległ się uspokajający ton G?ntera Verheugena, zapewniający Pragę, że dekrety nie należą do tematów spędzających sen z powiek unijnym komisarzom.

Wobec twardej linii obowiązującej od czasów Benesza, która utożsamiana jest z czeską racją stanu, głosy nielicznych politologów i publicystów wzywające Klausa i Zemana do opamiętania nie mają znaczenia. "Dekrety pozostają nie tylko w sprzeczności z dzisiejszym rozumieniem praw człowieka; są i już w czasie swych narodzin były w konflikcie z humanitaryzmem, sprawiedliwością i zasadami prawa europejskiego. Zakładały winę zbiorową Niemców i Węgrów. Kierując się kryterium winy z góry założonej, zmuszały Niemców i Węgrów do starań o udowodnienie administracji państwowej swojej niewinności i wierności wobec narodu czeskiego i słowackiego" - twierdzi politolog Bohumil Doleżal w dzienniku "Mlada Fronta Dnes".

Podobny ton można znaleźć w publicystyce Petruszki Szustrovej i Jirzego Pehe, w artykułach redakcyjnych "Respektu" czy "Lidovych Novin". Jednak ich siła opiniotwórcza wobec oficjalnego kursu jest niewielka. Te publikacje trafiają do ludzi, którzy i tak wiedzą, "jak było", a milczącą resztę omijają.

Co zrobią pokrzywdzeni

Czego boją się prości ludzie? Tego, że raz ruszone dekrety otworzą worek z roszczeniami, co może oznaczać odebranie im byłych niemieckich majątków. Szacunkowa wartość mienia zagarniętego wysiedlonym sięga 260 miliardów euro. Gdyby więc dekrety unieważniono, wysiedleni Niemcy odzyskaliby obywatelstwo czeskie i prawo do swoich fabryk, domów, pól i lasów. Mieszkańcy terenów sudeckich straciliby dobra kupione po wojnie za grosze od państwa. Swoje domy letniskowe musieliby oddać zadomowieni w Sudetach politycy. Ta wizja jest niemożliwa do zrealizowania bez przyzwolenia politycznego, a tego nie ma i nie będzie. Pozostaje utrzymywanie fasady, że dekrety były aktem sprawiedliwości dziejowej. Jest to konieczne i... opłacalne.

Przykład Rudolfa Dreithalera, czeskiego Niemca z Liberca, którego rodzina była prześladowana przez hitlerowców, dowodzi, jak trudno jest odzyskać majątek skonfiskowany na podstawie dekretów Benesza nawet zdecydowanym antyfaszystom. Po przegranej w sądach niższej instancji dopiero Trybunał Konstytucyjny orzekł, że majątek odebrano Dreithalerom bezprawnie.

Innym przykładem może być przypadek niemieckiego arystokraty Karla DesFours-Walderode, którego majątek o wartości 3,5 miliarda koron skonfiskowano na podstawie dekretu o zdrajcach i kolaborantach. Udowodniona przez żyjących w Austrii potomków lojalność księcia wobec Czechosłowacji w czasie wojny spowodowała, że Trybunał Konstytucyjny 14 marca unieważnił wcześniejsze wyroki sądów w Pradze i w Semilach, kwestionujące prawo rodziny do spadku. Teraz proces zacznie się od początku, co budzi powszechną niechęć i niepokój. W Turnovie (północne Czechy), gdzie znajduje się część majątku Walderode (zamki, lasy i hektary ziemi uprawnej), miejscowi przeciwnicy reprywatyzacji już zapowiedzieli, że będą domagać się przedstawienia dowodów, iż książę był antyfaszystą walczącym o zachowanie jednolitości Czechosłowacji.

Podczas gdy czeski wymiar sprawiedliwości i władza polityczna dają społeczeństwu poczucie bezpieczeństwa, gwarantowana przez państwo nienaruszalność dekretów traci swą ostrość w perspektywie wejścia do Unii Europejskiej. Nikt dzisiaj nie potrafi zapewnić Czechów, że w chwili, gdy staną się częścią wspólnoty, inni obywatele tej wspólnoty (np. Niemcy sudeccy) nie zaczną domagać się zwrotu zabranego im mienia. Nie wiadomo też, czy europejskie sądy, gdy staną przed nimi osoby skrzywdzone przez dekrety Benesza, przyjmą czeski punkt widzenia o "akcie sprawiedliwości dziejowej". -

 

Zrodlo:  Rzeczpospolita