POLSKA POTRZEBUJE POLITYKI HISTORYCZNEJ
Po kruchym lodzie
W Europie Środkowej bywają dwa rodzaje
trudnych sytuacji: poważne, ale nie beznadziejne, i niepoważne,
ale beznadziejne. Spór o dekrety Benesza, zataczający coraz
szersze kręgi, zalicza się raczej do tej drugiej kategorii. Nie
brak w nim akcentów operetkowych, ale całość jest niebezpieczna
i skłania do ponurych refleksji.
Deportacja Niemców z Dolnego Śląska, 1946
rok
FOT. (C) PAP
Jiri Grusza, czeski ambasador w Wiedniu, a
zarazem wybitny pisarz i intelektualista, dziwi się, że
sześćdziesiąt lat po wojnie są ludzie nierozumiejący, że nie
wolno tańczyć po kruchym lodzie środkowoeuropejskiej historii.
Grusza ma rację: w tej części Europy spór o rozumienie
przeszłości łatwo może się zamienić w konflikt o przyszłość.
Wyjść z okopów
Sprawa ciągnie się od kilkudziesięciu lat,
tzn. od chwili uchwalenia w 1947 roku tzw. dekretów Benesza,
sankcjonujących usuwanie z Czechosłowacji i pozbawianie majątku
Niemców sudeckich i Węgrów. Dopóki trwała zimna wojna, był on
fragmentem walki pozycyjnej, w której obie strony, wypędzeni
Niemcy i rządzona przez komunistów Czechosłowacja, ostrzeliwały
się z okopów, zachowując w miarę bezpieczny dystans. Po
rewolucji 1989 roku dotychczasowi wrogowie stanęli naprzeciwko
siebie, nie bardzo wiedząc, co zrobić. Duch czasu nakazywał
podać sobie ręce i szukać porozumienia. W taki sposób ułożyły
się, choć nie od razu i nie do końca, stosunki pomiędzy Polakami
a niemieckimi wypędzonymi. Kiedy z polskiej strony padły słowa
zrozumienia i współczucia, większość Niemców uznała to za
wystarczającą satysfakcję moralną. Kiedy w Polsce zaczęto
uczciwie i rzetelnie badać wypędzenie Niemców, a także otwarcie
mówić o historii dawnych niemieckich ziem wschodnich, okazało
się, że pole bitwy można zamienić na pole współpracy. Kiedy zaś
spotkali się wypędzeni niemieccy i polscy, tu i ówdzie
wytworzyło się nawet poczucie ludzkiej wspólnoty losów. Nie ma
się co łudzić: uprzedzeń i nieufności jest nadal wiele, ale nie
są one już jedyną ani nawet dominującą postawą.
W stosunkach czesko-niemieckich wyjście z
okopów przebiegało inaczej. Czechom nie udało się, mimo wysiłków
takich ludzi, jak Vaclav Havel i Jiri Grusza, przełamać
nieufność w relacjach z "ich" wypędzonymi. Druga strona też im w
tym nie pomogła. Nacisk wywierany przez sudeckie lobby, zamiast
rozmiękczać, utwardzał postawę Czechów. Jak zwykle w tego
rodzaju konfliktach nie sposób rozstrzygnąć, co było skutkiem, a
co przyczyną. Żadnej ze stron nie starczyło odwagi i wyobraźni,
aby przeskoczyć cień własnych urazów i podejrzeń. Czesi nie
zdobyli się na śmielszy gest pojednania - taki, który "rozbroiłby"
jeśli nie wszystkich, to przynajmniej znaczną część Niemców
sudeckich. Ci zaś nie dali stronie czeskiej wiarygodnych dowodów,
że oczekują zadośćuczynienia wyrażonego w kategoriach moralnych,
a nie w brzęczącej monecie.
Naddunajska koalicja
Szanse na porozumienie zmalały, kiedy
poszerzył się krąg uczestników sporu. U boku Niemców sudeckich z
Republiki Federalnej stanęli austriaccy wypędzeni i ich
polityczni sponsorzy, w tym Joerg Haider, a ostatnio do tej
osobliwej "wspólnoty pokrzywdzonych" dołączyli Węgrzy z
premierem Viktorem Orbanem na czele. Co gorsza, ta naddunajska
koalicja, przekonana, że reprezentuje tę stronę historycznego
sporu, która ma moralną przewagę (sic!), zaczęła się domagać
prawa do współdecydowania, kto zasługuje na miejsce w Unii
Europejskiej, a komu można go odmówić. Rozdrażnieni czescy
politycy wybrali najgorszą z możliwych odpowiedzi na tę
prowokację: premier Milosz Zeman określił mniejszość niemiecką w
przedwojennej Czechosłowacji jako piątą kolumnę Hitlera,
zrażając w ten sposób nawet bardziej pojednawczych Niemców
sudeckich, a przywódca opozycji Vaclav Klaus wpadł na genialny
pomysł, aby zamiast uchylać dekrety Benesza, zażądać
potwierdzenia ich przez Unię Europejską...
Naddunajska koalicja, obejmująca Węgry,
Austrię, południowe Niemcy, a z czasem być może także północne
Włochy, może się okazać przebojem jednego sezonu. Nie można
jednak wykluczyć, że stanie się ona trwałym składnikiem nowej
europejskiej sceny politycznej. Czy wzmocni Europę? Nie brak
powodów do sceptycyzmu.
Pokusa reinterpretacji
Pierwszy powód jest związany z historią.
Dotychczasowe formy współpracy europejskiej, takie jak Grupa
Wyszehradzka czy Trójkąt Weimarski, miały tę wspólną cechę, że
przekraczały dawne linie podziałów, zarówno tę, która oddzielała
Wschód od Zachodu, jak i tę, która dzieliła walczące strony II
wojny światowej. Grupa naddunajska, która wyłoniła się ze sporu
o dekrety Benesza, w niepokojący sposób przypomina konstelację
geopolityczną znaną z przeszłości. Czescy politycy, co
zrozumiałe, chociaż niezbyt roztropne, zareagowali na nią,
zapowiadając, że zwrócą się o wsparcie do zwycięskich mocarstw
drugiej wojny światowej. W ten sposób szukają sojuszników,
przypominając zarazem, że decyzje o wysiedleniu i wywłaszczeniu
Niemców podjęto nie w Pradze, lecz w Poczdamie. Europa nie
pęknie wprawdzie wzdłuż wojennych linii podziału, ale samo
odwoływanie się do nich sprzyja nieufności i uprzedzeniom.
Drugi powód też dotyczy przeszłości. We
wszystkich krajach należących do "naddunajskiej koalicji"
istnieje silna pokusa, aby dokonać reinterpretacji historii. W
Niemczech jest ona najsilniej hamowana: elity tego kraju mają
nadal mocne poczucie odpowiedzialności historycznej. W Austrii,
gdzie rozliczenie z przeszłością nigdy nie zostało konsekwentnie
przeprowadzone, opory są mniejsze. Partia Haidera włożyła wiele
wysiłku w utwierdzanie opinii publicznej w przekonaniu, że
Austriacy mają prawo czuć się raczej ofiarami niż sprawcami
wojennej tragedii XX wieku. Na Węgrzech poczucie krzywdy z
powodu amputacji kraju było zawsze silniejsze niż świadomość
własnych błędów. To właśnie owo poczucie krzywdy czyni Węgrów
tak atrakcyjnym partnerem dla Niemieckiego Związku Wypędzonych.
Zaproszenie węgierskiego prezydenta jako gościa honorowego na
tegoroczne uroczystości Związku jest z pewnością pomyślane jako
demonstracja historycznego pokrewieństwa.
Klucz do przyszłości
Polska nie jest stroną w konflikcie o
dekrety Benesza. To dobra wiadomość. Jest też wiadomość zła:
jeśli uznać, że co najmniej od pewnego czasu jest to nie tylko
spór o dekrety, lecz o interpretację przeszłości i projekt na
przyszłość Europy Środkowej, to dotyka ona również ważnych
interesów Polski. Co możemy zrobić? Dialog rozpoczęty ze
środowiskami wypędzonych trzeba oczywiście nadal prowadzić. Ale
to za mało.
1. Polska potrzebuje polityki
historycznej skierowanej do wewnątrz i na zewnątrz. Polscy
historycy robią to, co do nich należy. To państwo nie wypełnia
swych obowiązków. Ani prawicowe, ani lewicowe rządy nie zrobiły
praktycznie niczego, aby przekazać młodym pokoleniom polskie
doświadczenie XX wieku. Nie udało się, bo prawie nie próbowano,
nawiązać współpracy w dziedzinie polityki historycznej z
Niemcami. Gdyby do niej doszło, zamiast planowanego centrum
przeciwko wypędzeniom w Berlinie mogłaby powstać instytucja
przedstawiająca stosunki polsko-niemieckie w ich całym
tysiącletnim bogactwie, a nie tylko w jednym z
najtragiczniejszych rozdziałów. Polska nie musi się obawiać
rozmowy o wypędzeniach, ale nie miejmy złudzeń: centrum
przeciwko wypędzeniom może się stać narzędziem reinterpretacji
historii. W interesie przyjaznych stosunków polsko-niemieckich
leży, aby tego uniknąć.
2. Brak rozwiązania problemu
reprywatyzacji może się okazać jednym z najcięższych błędów III
Rzeczypospolitej. Najlepszy moment na rozstrzygnięcie tej sprawy
już minął, ale czas nadal pracuje na naszą niekorzyść. Ciekawe,
co rząd odpowie Parlamentowi Europejskiemu, kiedy ten zarzuci
Polsce, że nie spełnia jednego z podstawowych warunków
członkostwa, jakim jest poszanowanie prawa własności. A zarzut
jest prawie pewny. Jeśli nie amerykańscy adwokaci, to niemiecki
Związek Wypędzonych zadba o to, aby Parlament Europejski nie
przeoczył tej sprawy. Oczywiście, ustawa reprywatyzacyjna i tak
nie objęłaby dawnej własności niemieckiej. Pretensje części
wypędzonych byłyby więc nieuniknione. Ale przed ich oskarżeniami
Polska bez trudu mogłaby się obronić. Brak jakiejkolwiek ustawy
reprywatyzacyjnej, lepszej czy gorszej, trudniej będzie
uzasadnić. Tylko polscy eurosceptycy mają powody do radości -
dla nich każda interwencja Unii w sprawie reprywatyzacji będzie
potwierdzeniem, że integracja europejska to pułapka zastawiona
na Polaków.
3. Nie wiadomo, czy Grupa Wyszehradzka
jest już martwa, czy tylko uśpiona. W interesie Polski leży, aby
żyła dalej. Ale kluczem do przyszłości Europy Środkowej jest
współpraca polsko-niemiecka, najlepiej także z udziałem Francji.
Pytani o miejsce Polski w Europie, odpowiadamy, że jest ono w
Unii Europejskiej. Ale być może wkrótce staniemy przed następnym
pytaniem: gdzie jest miejsce Polski w Unii Europejskiej?
Odpowiedź trzeba znać już dzisiaj.
Janusz Reiter

Autor był w latach 90. ambasadorem Polski
w Niemczech, a obecnie jest prezesem Centrum Studiów
Międzynarodowych w Warszawie.